czwartek, 8 marca 2018

Kalendarz i Ksiązka" Fragment



Łotrostwo.

Solidarność dziennikarska wciąż jeszcze działała. Ryszard  zaczepił się o „Na Przełaj”, by za chwilę wylądować w „Ekranie”, tygodniku o tak niegdyś  bliskiej  marzeniom Ryszarda, tematyce filmowej. Odetchnął. Pisał i redagował cotygodniowy przegląd filmowej twórczości dokumentalnej.
Z treścią  przemówienia Władysława Gomułki wygłoszonego 19 czerwca 1967 roku na  VI Kongresie Związków Zawodowych  zapoznał się dzięki Józkowi, temu od  kabareciku i  wiarołomnych mężatek.
Tezę, wygłoszona na zjeździe,  że w Polsce istnieje "syjonistyczna V kolumna", która popiera agresje Izraela na Egipt, w sprawozdaniu prasowym wycięto, Na nic się to nie zdało, antysemickie   tsunami rozlało się po kraju. Perfidnie  podsycane pochłaniało swoje ofiary.  
 Ze swoistym dla siebie gorzkim humorem, Józek, świadomie  żydłacząc, powiedział: „trzeba trochę przeżydzić ten nasz naród”. Parafrazował z talentem słowo „przerzedzić”. Poczym dodał z wrodzonym  dla Żydów realizmem:
− Mam swoje chody, otrzymałem  paszport. Chcę przeczekać tę „chorobę” u syna w Stanach Zjednoczonych, Załatwił mi występy dla Polonii.
− Ty serio? − spytał Ryszard, bo jakoś nie docierała jeszcze do niego zapowiedz realizacji haniebnej zasady zbiorowej odpowiedzialność za grzechy takich jak Anatol Fejgin, Natan Kikiel czy Julia Brystygier, Ich grzechami postanowiono obarczyć niedobitki Polaków żydowskiego pochodzenia.
Józek przesiedział całą „wojnę” w Stanach, wrócił. Była to jedyna znana Ryszardowi  historia z tego okresu o tak pomyślnym zakończeniu.
Soni Bryj, już nie. Poznali się na rusycystyce.  Taka szczupła, ruda dziewczyna o wielkim sercu, dla często półgłodnej braci studenckiej. Czego ona nie robiła, aby wyrwać dla „kmiotków” zagubionych w mieście, stypendium, miejsce w akademiku, kartki do stołówki. Potem, po ukończeniu studiów, uczyła w gimnazjum. Dzięki niej, Ryszard, zdał egzamin z gramatyki języka starocerkiewnego u staruszka, profesora Słońskiego. Żartowała później, z odrobiną kobiecego sarkazmu, że w noc poprzedzającą egzamin, spędzoną w jej mieszkaniu na zakuwaniu, sprawdził się jedynie  jako kujon…, jakim niedostatkiem obciążała Ryszarda, pozostawiła jego męskiej domyślności.
 Dzwonił kilka razy do Soni, by wypić z nią kawę, ale nie była uchwytna. I nagle się na nią nadział, na pomoście przepełnionego tramwaju numer 22. Jego ruda przyjaciółka wyglądała jak po ciężkiej chorobie.
− Dopadłem cię nareszcie! − zawołał. Może wreszcie dostąpię zaszczytu i spotkasz się ze mną.
Spojrzała na niego, jakbym był przezroczysty.
−Jutro wyjeżdżam, do Izraela, rzekła.
− Dlaczego? Przejęłaś się wrzaskami hołoty?
− Nie mogę ciągle myć drzwi z gówien. Nie potrzebuję też litości − zbyła jego oburzenie chłodno. Tramwaj stanął, a ona nagle wysiadła.



Artur Fiszer, to ten, co służył Ryszardowi materacem, a nawet namiotem, gdy Ryszard czasowo wymówił Ali łoże w ich nowym mieszkaniu na dziesiątym piętrze, z widokiem na Pałac Kultury.
Maź i ojciec dwóch córek, autor książki „Spacerki w saperkach”, przybył do kraju w roku 1944, w tych jedynych saperkach, z Pierwszą Armią Ludowego Wojska Polskiego z nad Oki, w stopniu sierżanta. Był osobą rozpoznawalną dzięki talentowi felietonisty w „Muzyce i Aktualnościach” audycji Polskiego Radia. Łączyła Ryszarda z nim wspólna pasja do historii, dat, książek, medali i porcelany
Niespełnionym marzeniem Artura, było mieć choćby jeden starodruk w języku hebrajskim.
Starodruki. według Karola Estreichera, twórcy "Bibliografii Polskiej", to książki wydane w Polsce w  latach 1501–1800, których liczbę  szacuje się na 73 tysiące tytułów. Według Kaweckiej – Gryczkowej przeciętny nakład polskiego starodruku w XVI iXVII 
wieku to 500 egzemplarzy. Starodruki obejmują książki składane  techniką  ksylograficzna oraz książki złożone czcionka  ruchomą...
To przeczytawszy, Ryszard  będąc służbowo w Wilnie, wypatrzył w jakiejś norze, na zapleczu dawnego uniwersytetu im. Stefana Batorego, garaż zmieniony w coś, ni to stragan, ni to księgarnię. W głębi tego przybytku siedział nad książką, pomarszczony jak wysuszony borowik, staruszek w okularach. Z błyskiem zainteresowania przyglądał się rzadkiemu tu zapewne gościowi. Na paru prostych, drewnianych półeczkach stały ustawione, bez ładu i składu, książki w języku rosyjskim, polskim i litewskim. W paru słomianych koszach leżały na stercie, te najbardziej zniszczone. Na dwóch mosiężnych, zaśniedziałych tacach , poniewierały się jakieś medale, oznaki, Na jednej ze ścian, wisiały oprawne w ramki i szkło mapy  Wilna. To wtedy Ryszard wybrał tą, pożółkłą, z roku 1926, mapę wyśnionego Wilna, jakąś taką niezdarnie wyrysowaną jak ręką dziecka.,.
Sprzedawca wreszcie się ruszył.
--Mam również mnóstwo  starych zdjęć Wilna, parę nawet                                           Jana Bułhaka  z tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku- może pana zainteresują
Teraz z kolei Ryszard zanurkował w dwa słomiane kosze. Tu były w większości książki litewskie z czasów prezydenta  Ananasa Smetony, niekompletne, często bez okładek
-- No proszę,  mamy coś Jakiś  hebrajski annał w żółtej  okładce. Ten wydał się Ryszardowi ciekawy. Mnóstwo w nim tabelek. Rok tysiąc siedemset dziewięćdziesiąty czwarty, zatem starodruk.
-- To pewnie elementarz – domyślał się staruszek w okularach.. Sprzedam niedrogo
Ryszard wpatrywał się w stos leżących na miedzianej tacy medali. W końcu wypatrzył: medal 350 -- lecia Uniwersytetu w Wilnie. 1929, autorstwa Henryka Giedroycia, Awers : Dwa popiersia w prawo. W otoku: Stefan Batory Założyciel Józef Piłsudski Wskrzesiciel 1579-1929. Rewers : Fronton budynku obserwatorium astronomicznego w Wilnie. Na środkowej ścianie napis: Hinc Itur Ad  Astra. W otoku: Uniwersytet Stefana  Batorego w Wilnie.
  Za mapę , elementarz i medal zapłacił Ryszard połowę otrzymanych diet na dwutygodniowy  pobyt.
--Czy wiesz co tutaj w tej książce stoi? – spytał tajemniczym głosem Artur, gdy mu Ryszard wręczył żółty elementarz.  Gdzieś  ty wyczaił, że jest to moja idee fixe ? Czy ty nie jesteś chiromantą?
-- Ładuj, w czym rzecz – Ryszard był zaintrygowany.
-- To jest historia o czasie i kalendarzach. Czas stanowi jedną z fundamentalnych osobliwości ludzkiego doświadczenia. Nie ma dowodu, że posiadamy jakiś specjalny zmysł czasu, podobny do zmysłów wzroku, słuchu, dotyku, smaku czy powonienia.— rozpoczął pełną emfazy przemowę Artur i wcale na tej przemowie nie zamierzał poprzestać, a Ryszard słuchał jego wywodu z ogromnym zaciekawieniem.-- Kalendarze istnieją od wieków, a wciąż chyba nie ma idealnej rachuby czasu, skoro przez wieki ludzie starają się je poprawić. My  kończymy rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty szósty. Ale cóż to jest wobec roku pięć tysięcy siedemset dwudziestego u Żydów! Hebrajski kalendarz liczy 12 miesięcy z 29 lub 30 dniami. Co dwa lub trzy lata dodaje się trzynasty miesiąc, by zrównać cykl solarny z lunarnym. Powstał wieki temu, a ostateczną postać zyskał w roku 359 dzięki Sanhedrynowi pod kierunkiem Hillela II. W długości żydowskiego roku można naprawdę się pogubić, bo jest rok zwykły, liczący 354, 355 lub 356 dni, przestępny o długości 383, 384 lub 385 dni. A lata dzielą się na zwykłe, ułomne i pełne . Uff... ... Swój kalendarz mają też muzułmanie. Rok ma 12 miesięcy po 29 lub 30 dni, więc nie odbiega od normy. Ale to zasługa Mahometa, który usunął trzynasty miesiąc i życie stało się prostsze. Kalendarz Majów dla przesądnych zawiera przepowiednię końca świata. Aztekowie używali kalendarza słonecznego, w którym 365 dni dzielono na 18 miesięcy, i wróżbiarskiego, w którym 260 dni dzielili na tygodnie. Ale najwięcej w kalendarzu zamieszali twórcy rewolucji francuskiej - 5 października 1793 roku we Francji przestał obowiązywać kalendarz gregoriański. Zaczęła się nowa epoka. Nie na długo jednak, bo Napoleon wrócił do starego sposobu liczenia czasu 9 września 1805 roku. Ludzie przez osiem lat dostali w kość. Nazwy dni i miesięcy wymyślił im poeta, a lata liczono - chyba po to, by skomplikować życie - od 22 września 1792 roku, daty ustanowienia pierwszej republiki francuskiej. W miejsce świąt kościelnych wprowadzono narodowe, a rocznica zdobycia Bastylii była oczywiście najważniejsza. Ale i w dzisiejszych czasach nie brakuje ludzi chcących zreformować rachubę czasu. W latach 30. zeszłego wieku Amerykanka Elizabeth Achelis chciała wprowadzić tzw. kwartały. Cztery równe kwartały miały liczyć po 91 dni każdy. Rok miałby 364 dni. Jakby na świecie nie było nic lepszego do zrobienia.
Ryszard przeżył niekłamany dreszcz emocji. Przemijanie, dylatacja, kalendarz, zegar. myśl o tych sprawach przyprawiała go zawsze o maniakalną dociekliwość napalonego dyletanta i przygasała, na czas jakiś, mając się nijak do jego rzeczywistej  pracy. Zawsze czuł niekłamany respekt, gdy mowa była o tysiącleciach, stuleciach , konkretnych datach i dniach. Czas, wszystko co powstało, czy rzeczywiście podlega jego prawom? A może czas stanowi jedynie  pewną umowną, abstrakcyjną formę miary, pozwalającą  ustalić chronologie zdarzeń miedzy ruchem i przestrzenią? To wydawało mu się bliższe. Stojące za  datami wydarzenia nabierają blasku, ożywiają – to dla Ryszarda nie ulegało wątpliwości. Śmiesznym i sztucznym wydawał mu się podział na zwolenników nauczania historii, na tych od dat, i tych od problemów. Nawet testament nie stanowi dokumentu, jeśli nie posiada daty; dnia, miesiąca i roku. Sądził, że tych sceptycznie nastawionych do kalendarza, odstrasza groźba uświadomienia sobie, ile czasu marnują, jak daleko są od swoich celów, jak bardzo niezdolni są do zmotywowania się do pracy i działania. Na własny użytek, oprócz  kalendarza, prowadził swoisty licznik czasu, zapisując na luźnych kartkach, to co mogło umknąć pamięci. Stawiał sobie cele i  się nadzorował. Nie wyobrażał  sobie spełniania marzeń i życia bez planów. .
I oto, w sposób najbardziej nieprzewidziany, natknął się na  kogoś, kto poza sztampą dziennikarską, miał chęć i czas pasjonować się czymś tak niebanalnym, jak ludzkie zmagania o idealną  rachubę czasu. na przestrzeni wieków.
Artur zaś, kontynuował swoja opowieść o kalendarzach.
--Najbardziej znany na świecie jest kalendarz gregoriański, używany powszechnie - mimo różnic czasowych i kulturowych - w dobie globalizacji. Do użytku wprowadził go papież Grzegorz XIII w 1582 roku, bullą "Inter gravissimas". To kalendarz słoneczny, a powstał jako zreformowany kalendarz juliański. Ten ostatni spóźniał się o jeden dzień raz na 128 lat. Gregoriański spóźnia się dzień, ale tylko raz na 3000 lat. Reforma Grzegorza XIII powiodła się, bo dzięki niej oszczędzamy czas. A ponoć w pracach nad kalendarzem gregoriańskim brali udział m.in. astronomowie z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kiedy go wprowadzono, po 4 października był od razu 15 października, ale na szczęście rok pozostał ten sam - 1582, a dziesięć dni wycofano z kalendarzowego obiegu, by wyrównała się różnica między rokiem kalendarzowym i zwrotnikowym.
 Często Ryszard  spotykał  się z Arturem, popijali Artura fantastyczną nalewkę na jarzębinie, a później  błądzili, uliczkami Próżną, Zielną lub przesiadywali na ławeczce na zapleczu kościoła Wszystkich Świętych, na Bagnie. Tam,  sprzeczając się i licytując argumentami, Ryszard   rozwikłał nie tylko  sens paradoksu bliźniąt, który go prześladował od matury. Zapamiętał, gdzieś tam kiedyś, że bliźniak poruszający się w rakiecie kosmicznej z szybkością światła, po latach czterdziestu, wraca na ziemię młodszy o lat trzydzieści od swego braciszka. Czy dowodziło to, że czas można zatrzymać?
--Dylatacja czasu bracie – wyjaśniał Artur.--  W 1916 roku Albert Einstein opublikował Ogólną Teorie Względności, będącą rozszerzeniem Szczególnej Teorii Względności, o opis zjawisk zachodzących w obecności pola grawitacyjnego. Dylatacja czasu – zjawisko różnic w pomiarze czasu, dokonywanym równolegle w dwóch różnych układach odniesienia, z których jeden przemieszcza się względem drugiego. Zjawisko dylatacji czasu jest sprzeczne z klasycznym postrzeganiem czasu leżącym u podstaw teorii względności Galileusza, która określała transformację odległości i niezmienność czasu przed przyjęciem szczególnej teorii względności. Trzeba dodać, że zjawisko dylatacji czasu potwierdziły super dokładne zegary atomowe, wysłane w jednej z rakiet. Spóźniały się w stosunku do zegarów na ziemi, dokładnie w takim stopniu, jak przewiduje to teoria względności. W tym kontekście,  nasze szanowne kalendarze  powinny pójść do lamusa, co jednak stanie się definitywnie zapewne za  trzy miliardy lat, kiedy ponoć Słońce pochłonie Ziemię.

− Zostałem zwolniony z pracy − oświadczył Artur Ryszardowi na  którymś z niedzielnych  spacerów. Wyjął z kieszeni karteczkę. Posłuchaj co powiedział  Kardynał Stefan Wyszyński w kościele św. Anny w Warszawie w dniu 6 czerwca 1967 roku, w związku z wybuchem "wojny sześciodniowej" pomiędzy Izraelem a krajami arabskimi: "Prosimy cię, Matko i Królowo pokoju, otocz swą macierzyńską opieką ziemię świętą, święte Jeruzalem, święte Betlejem i cały ten kraj, który również ma prawo do wolności i stanowienia o sobie ‘’ − Zaniosłem kwiaty do Prymasa Wyszyńskiego w podzięce za jego wystąpienie w obronie Żydów i to się rozniosło po całym radiu.
Ryszard zaniemówił. Życie pisało jeden z najbardziej nieprawdopodobnych scenariuszy, w którym Artur, betonowy ateista, korzył się z bukietem kwiatów w kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu przed duchownym purpuratem.
− Znajdziesz pracę z pocałowaniem ręki − powiedział rozmyślnie bagatelizując wydarzenie Ryszard.
− Być może − odparł Artur  wymijająco. − Ale sam w Polsce nie zastanę.
− Co znaczy sam?
− Córki i żona podjęły decyzje o wyjeździe do Izraela.
Ryszard nie znalazł wystarczająco przekonujących argumentów, żeby zmienić tą jego decyzje ani w tej, ani w następnych rozmowach. Artur rozdawał swoje kochane książki i porcelanowe precjoza, na lewo i na prawo. Ryszard  ostentacyjnie odmawiał mu przyjęcia jakichkolwiek prezentów, które mu wciskał. Wziął tę niewielką książeczkę jego autorstwa, „Spacerki w saperkach” i stertę  hołubionych przez Artura kalendarzy.
W parę tygodni później Artur  wyciągnął z kieszeni jakąś „bumagę” i podsunął Ryszardowi pod nos. Stało tam napisane wołami, że osobnik, Artur Fiszer, nie jest obywatelem polskim, a „bumaga”, jest ważnym dokumentem wyjazdowym z Polski bez prawa powrotu. Żadnego tam paszportu, nic z tych rzeczy. „Bumaga” przywodziła  na myśl scenę z filmu dokumentalnego „Umschlagplatz”.
Artur  niczego nie komentował. Robił wrażenie zgubionego. Ryszardowi też słowa nie przechodziły przez gardło. Artur uścisnął Ryszardowi rękę silniej niż kiedykolwiek i Ryszard czuł , że go nigdy więcej nie ujrzy.
Dzięki znajomości z pewną rodziną polską pochodzenia żydowskiego w Londynie, po latach, Ryszard dowiedział się, że Artur  osiadł w jakimś kibucu, stał się odludkiem i tam umarł. Opuściła go żona i dwie córki, z których jedna pracowała w domostwie królowej Holandii. Autor „Spacerków w saperkach” nie potrafił pogodzić się z nowa rzeczywistością. Zgodnie z zasadą, że saper myli się w życiu tylko jeden raz, zginął przedwcześnie, śmiercią sapera, od miny, której nie dało się rozbroić, tęsknoty. Ale już tego nie przewidział żaden z jego kalendarzy.




poniedziałek, 4 września 2017

Trochę mi o tym niezręcznie mówić. mam w szufladzie trzy ksiązki i wciąz nie moge znalesć dla nich wydawcy. Moze to kwestja jakosci tych moich prac, a moze marnej sytuacji na rynku czytelniczym.Narazie rozsyłam propozycje i czekam. Przyszło mi na myśl, ze fragmentem jednej z tych powiesci podziele się na tym, i innych forach, zwłaszcza ,że dotyczy wspomnienia z pierwszego dnia II Wony Swiatowej. 17 wrzesnia , w dzien napadu na Polskę Związku Radzieckiego, zamieszczę opowiadanie ze zbioru z "Biegiem czasu" o samotnej i beznadziejnej walce z Bolszewikami, cofajacego się w strone granicy z Litwa, pulku polskiej kawalerii. Bohaterem opowiadania jest mój krewny. Zapraszam do lektury i proszę o uwagi.
KALENDARZ I KSIĄŻKA.
Chłodnawym rankiem, w targowy piątek 1 września 1939 roku, wędrował Ryszard z matką wśród tandetnych straganów ryneczku w dzielnicy Zwierzyniec, w Wilnie. Nagle usłyszał ryk syren, narastający huk silnika nad głową i kanonadę wystrzałów. Wraz z matką i innymi padł z przerażenia plackiem na ziemię. Nad dzielnicą pikowały meserszmity. Wilno przeżyło pierwszy nalot. Rozpoczęła się Druga Wojna Świętowa.
− Czego tak siedzisz? – wyrywał Ryszarda z coraz częstszych odlotów w przeszłość głos żony. -- Wciąż jesteś poza zasięgiem.
Do świata dzieciństwa i młodości wracamy zazwyczaj wtedy, kiedy brakuje już nam pomysłów na świat dorosłych. Tak właśnie było z Ryszardem. Błądził myślami po zakamarkach pamięci, odtwarzał swoją trylogię: dzieciństwo, młodość, starość
Patrzył na wiszącą w pokoju pod szkłem, pożółkłą, z roku 1926, mapę wyśnionego Wilna, jakąś taką niezdarnie wyrysowaną jak ręką dziecka. Przymykał oczy i miał wrażenie, jakby stąpał zakurzoną ulicą Fabryczną na Zwierzyńcu, przeskakiwał wyrwy w płytach chodnika z wyraźnymi napisami „Magistrat Wilna”, i słyszał głos matki: ”Przestań, że źrebaczku, bo mi urwiesz rękę.”
Jakimż nieprawdopodobnie cudownym zjawiskiem jest ludzka pamięć. Wciskał dźwignię gazu i wehikuł czasu docierał do najdalszych pokładów pamięci baśniowo - dziecięcej.
Jakie to wszystko było wtedy proste. Bawili się w chowanego, i im dłużej trwała zabawa, tym mniej było nieznanych kryjówek. Minęły lata. Im dłużej bawił się w życie, tym więcej odkrywał nieznanych miejsc.
Odjeżdżał z matką autobusem z jakiegoś placu, a na zewnątrz, za szybą, stał wysoki, jakby przygarbiony mężczyzna, to jego ojciec. Potem wyglądał z dudniącego pociągu przez okno, na rozgwieżdżone niebo. Dziś wie, że jechał z matką do Wilna, by już nie wrócić do dawnego domu na kielecczyźnie.
Matka Ryszarda była rozwódką. Wiele wycierpiała, z tego powodu w latach trzydziestych minionego stulecia. Wszelkie próby upokorzeń ze strony miejscowego proboszcza i rodziny swojego drugiego męża, znosiła z podniesioną głową. Przy niej stał twardo jej ukochany Staszek i babcia Ryszarda, Eugenia. Ryszard z powodu rozwodu doświadczał od matki jedynie zwielokrotnionych objawów miłości, którymi nagradzała mu uczynioną rzekomo krzywdę.
Truskawkowe pola Stanisława Wiłłowicza, ojczyma Ryszarda. Ogromny, zielono – czerwony dywan, schodzący ze zbocza do lustra wody, rzeki Wilii. Mama zbierająca do koszyka ciepłe, wygrzane w słońcu, wspaniałe owoce. Truskawki ze śmietaną i łyżeczka złocistego miodu. Niczego lepszego w życiu nie jadł.
Przeprawy, co niedziela z truskawkowych pól, łodzią przez Wilię, do kościoła Piotra i Pawła, perły architektury wileńskiej. Plusk wiosła i chrzęst rzecznego żwiru, potem głębia, której długa pychówka nie sięga. Niespokojne nadsłuchiwanie, bo łódź szybko unosi prąd. I znowu chrzęst żwiru. Mistrzostwo przewoźnika. Zna każdy załomek koryta rzeki. Łódź staje posłusznie dziobem pod prąd. Na skos dobijają do kamiennych schodków, prowadzących do ruchliwej, antokolskiej ulicy.
Smutek, poczucie nieutulonego, dziecięcego żalu. Pustka, pierwsza blizna na sercu. Tej srogiej wileńskiej zimy1937 roku, w swoich budach, zamarzły w nocy psy: Łobuz I Żulik.
Pierwszy radioodbiornik „Philipsa” darowany matce przez ojczyma w dniu jej imienin. Fioletowe, diodowe oczko w obudowie radia, budzące w Ryszardzie euforię, zapalające się, gdy mamy prawidłowo ustawiony odbiór stacji radiowej, gasnące, gdy nastawiamy niewłaściwą falę. „Szczepcio i Toncio” w niedzielnych rozmowach ze Lwowa. „W Pustyni i w Puszczy”– dreszczowiec radiowy z Warszawy i trąbka hejnału z Krakowa.
Ryszard zaś otrzymał od ojczyma, swój pierwszy kieszonkowy kalendarzyk oprawiony w skórę. Kalendarz, z tych podstępnie kuszących do rozwiązywania łamigłówek czasowych. Ryszard łyknął tego bakcyla i pozostało mu to na całe życie. Dowiedział się, że sposób, w jaki mierzymy upływ czasu za pomocą zegara i kalendarza, nie jest doskonały. Na przykład podróżując dookoła świata w kierunku zachodnim, przeżywamy o jeden dzień mniej od liczby dni, jakie upłynęły w miejscu, z którego wyruszyliśmy, by następnie do niego powrócić.
Uwielbiał, sprawdzać zapiski kalendarzowe, czekał na przykład na ten za trzy miesiące, poniedziałkowy z datą 27 czerwca 1937 roku zapowiadający, że kończy trzecią klasę, a w dzień później pąkuje plecak, bo ruszają z matką na wakacje nad morzem do krewnych. Z ciekawością spoglądał również do kalendarza wstecz, przypominając huczne imieniny, ale i mniej rozkoszną datę otrzymanej „gały” z historii.
1 września 1939 roku, nie było już w domu ojczyma Ryszarda, ani ojca Jacka . Powołani zostali do wojska i gdzieś z Wilna wyjechali. A on i cioteczne rodzeństwo, Zosia i Jacek, z mamusiami, wyjeżdżali z miasta w ucieczce przed nalotami
W nocy, z niedzieli na poniedziałek, 18 września 1939 roku, niósł się od nieodległego miasta głuchy pomruk jakiegoś pełznącego, ogromnego, żelaznego gada. Przez szparę w drzwiach stodoły Ryszard widział między wiejskimi opłotkami przemykających naszych żołnierzy w stalowych hełmach. Na przeciw nich wybiegli wieśniacy „Bolszewicy idą! Dziesiątki tanków” powiedzieli żołnierze. Dziecięca wyobraźnia podsuwała Ryszardowi widok drużynowego ich zuchowej gromadki, strzelającego do wdzierających się do Wilna czerwonoarmistów.
I nagła odmiana. W zawartym ze Związkiem Radzieckim porozumieniu, Litwa wprawdzie odzyskała Wilno jako stolicę państwa, ale godząc się na bazy sowieckie na własnym terytorium, faktycznie likwidowała swoją niepodległość państwową. Najbliższa z tych baz mieściła się na lotnisku Porubanek, o kilka kilometrów od Wilna
W domu zapanowała radość. Wrócił w poszarpanych łachmanach, zbiedzony ojczym Ryszarda i ojciec Jacka. Kryli się przed sowiecka niewolą po wiejskich stodołach. W ogarniętej śmiertelną wojną Europie, Litwa, a wraz z nią Wilno, kuriozalnie, stało się na krótki czas oazą spokoju, jak Szwajcaria czy Luksemburg. Tyle tylko, że zza murów koszar, wyglądali wrogo czerwonoarmiści, którzy ponoć czasowo utrzymywali swoje bazy wojskowe.
W czwartek 15 czerwca 1940 roku, ku bezgranicznemu zdumieniu wszystkich, z za murów koszar wyleźli ukryci sowieccy żołdacy i Litwę, na prośbę grupy politycznych degeneratów , wspaniałomyślnie wcielono do Związku Radzieckiego.
Enkawudziści wpadli do domu Wiłłowiczów w Wigilię tegoż roku i był to z ich strony strzał w dziesiątkę. W ten sposób wyłuskali jednego wieczora tysiące ukrywających się mężczyzn, w tym ojczyma Ryszarda, ochotnika w wojnie z bolszewikami w roku dwudziestym, oficera rezerwy i właściciela niewielkiego folwarku na peryferiach Wilna.
Ojczym pogładził Ryszarda po głowie i powiedział: „zostawiam mamę pod dobrą opieką. Pilnuj ją i zaopiekuj się braciszkiem, który niedługo przyjdzie na świat” Skąd ojczym wiedział, że będzie to właśnie braciszek, Ryszard nie dowiedział się nigdy
Mama z małym Kubą na ręku, i Ryszard przy jej boku, pożegnała męża przed jego wywózka na Sybir, na „widzeniu”, w więzieniu łukiskim. Ojczym dostał dwadzieścia lat. Mama trzymała dłoń na siatce dzielącej ją od męża. Z drugiej strony tej siatki spoczywała ręka ojczyma. Nie rozmawiali. W ciszy nie odrywali od siebie wzroku.
Wracali z więzienia do domu pieszo. Matka była zmęczona. Na moście Zwierzynieckim zasłabła i oparła się o balustradę. Podtrzymał ją syn i zabrał z jej ramion niewielkie zawiniątko z bratem.
– Mój ty mężczyzno – szepnęła i lekko się uśmiechnęła.
Po okupacji sowieckiej nastąpiła okupacja niemiecka. Sowiecka przywodziła na pamięć pędzące, wychudzone konie, skośne oczy i gwiazdy na dziwnych, czubiastych czapkach. Pierwsze dni okupacji niemieckiej, utrwalił na zawsze w pamięci Ryszarda, niezrozumiały widok kobiet ,mężczyzn i dzieci chodzących z żółtymi gwiazdami poboczem jezdni. Często bito ich.
.Narodziny braciszka, głód, cierpienia psychiczne z powodu utraty męża, oczekiwanie na wywózkę na Syberię, wpędziły matkę w śmiertelna chorobę – gruźlicę płuc. Coraz rzadziej się uśmiechała,z miesiąca na miesiąc słabła.
Wtedy nastąpił przełom w jej złych stosunkach z rodziną ojczyma. Dzięki ich staraniom, matką zaopiekował się znany lekarz, przyjaciel rodziny. Co pewien czas robił matce odmę, jedyny znany wówczas zabieg opóźniający rozwój choroby.
Ryszard wstawał o piątej rano, gdy było ciemno. Tam w Wilnie ranek bywał jeszcze ciemniejszy, bo obowiązywał mimo okupacji czas moskiewski, o dwie godziny późniejszy niż w reszcie Polski. Ciocia Honorata, była na nogach już od dawna. Gdy spał, ona rozpaliła chlebowy piec u krewnych matki Ryszarda, wyrobiła starannie ciasto, nie tracąc ani krztyny mieszanej pszenno-żytniej mąki, wówczas skarbu na wagę złota, dodała do ciasta trochę sacharyny, sformowała niewielkie bułeczki, i gdy Ryszard wstawał, miał je przygotowane w koszyku, ciepłe, okryte czyściutkim ręcznikiem.
Z koszykiem, po ciemku, gnał na rynek Kalwaryjski, by jeszcze ciepły towar sprzedać głodnym handlarzom. Pędził, aby zdążyć na przejazd towarowej kolejki wąskotorowej, która o tej rannej porze jeździła, przewożąc jakieś zaopatrzenie dla wojsk niemieckich, między Zakrętem, przez Zwierzyniec, do dzielnicy Kalwaryjskiej. Czepiał się ostatniego towarowego wagoniku i siedząc na dzyndzlu, wyskakiwał niemal u celu, w pobliżu rzeczonego rynku. Jeśli nie trafił na czas, lub kolejka nie jechała, drałował pieszo z pięć kilometrów.
.
W Święta Bożego Narodzenia, w roku 1943, Ryszard wracając w dzień wigilijny z rynku, na którym sprzedawał proszek do pieczenia ciast i cynamon, za paczkę papierosów kupił od rannego, mundurowego Hiszpana w niemieckiej służbie, pomarańczę. Dużą, czerwoną pomarańczę.
Jedli z matką i najbliższymi na wigilijny deser chleb z odrobiną masła, posypany cukrem, a potem każdy otrzymał po dzwonku, egzotycznego, pachnącego owocu. Matka powiedziała: – po wojnie kupię cały ogromny kosz pomarańczy i będziemy jedli i wspominali ten pachnący prezent, który nam sprawił w te wojenne święta Rysio.
Los nie pozwolił jej spełnić tej obietnicy.

niedziela, 18 grudnia 2016

"Dzwon na Silbie",zakończenie opowiadania

Rybak pluje na żółte palce i zaciąga oczko w sieci. Krzywi się kaszlając i wrzuca papierosa do wody. Maciek ściąga koszulę, zakasuje spodnie i brodzi brzegiem do knajpy ”Pod morskim jeżem”. Kobieta, która tu szuka męża nie złorzeczy Bojanie, gorączkowo wypytuje rybaków o pogodę. Dziadek Kostia, który przy barku pociąga piwo, macha tylko ręką.
--Wróci, przywiezie wina. Po co całe gadanie. Kto ich porywa? Sami lezą. Et, jest o czym mówić
Któregoś ranka Maciej spotyka Bojanę.
—Zdrawo!  Jesteś!
Siedzi na barce, nogi spuściła do wody w ręku trzyma podręcznik trygonometrii. Książką uderza o odsłonięte kolana.
--Opóźniona jestem z tą nauką, ot co! I ty się na pewno uczysz?
--Skończyłem.
W jej oczach po raz pierwszy zapaliła się iskierka  niekłamanego  szacunku i zainteresowania Natychmiast jednak krzywi usta.
--Uczona głowa! U was kobiety się uczą, wszystkie?
--Sporo.
--I nikt im nie ma za złe?
--Chyba nie…
Na niebie narasta grzywata chmura.. Morze pokryło  się białą wełną.
--Niedługo lunie – mówi dziwnie miękko Bojana. Maciek kiwa głową.
Zmoczeni jak koty siedzą oparci o siebie plecami nad „Zatoka serc”. Rozmawiają o stoczni, o Rijece, gdzie Bojana chce po ukończeniu studiów  zaocznych pracować. Maciek w swojej praktyce dziennikarskiej nie raz pisał o stoczniach, nie szczędził więc cyfr i tonażu.
--Robisz błędy do szóstej potęgi –przerywa mu rozeźlona dziewczyna—Ale nikt mnie jeszcze tak nie podrywał.—Rozpina sukienkę, ostro woła:
--Odwróć się!
„Zatoka serc” jest jak lustro. W wodzie odbijają się nieruchome gwiazdy. Bojana i Maciek bawią się w odgadywanie ich nazw, wymyślają nowe. I są świadkami bajki. Wśród tkwiących tu od stuleci gwiazd pojawia się nowy jasny punkt. Zrywają się i biegną brzegiem jak para obłąkanych. Jasny, gwiezdny punkt przecina  zatokę i wychodzi w morze. Teraz śledzą go na niebie. Bojana śmieje się jak dziecko, głaszcze rękę Maćka:
--Jesteś inny -- szepcze…
Maciek nie może usnąć. Myśli o dziewczynie. Miała iść na barkę.Wiatr przytłacza do ziemi karłowate drzewa .Maciek zarzuca deszczowiec, biegnie skulony na dół, ku przystani. Gdzieś w perspektywie zbiegających się białych murów, migoce chybotliwe światełko.. Barka dziadka Kosti kołyszę się na silnej fali między dwoma linami.
--Bojana! Bojana!—stara się przekrzyczeć wicher.
Z barki nikt nie odpowiada. Maciek chwyta naprężoną cumę, ciągnie barkę do nadbrzeża. Gdy mu się to nie udaje, zrzuca ubranie, zawija wszystko w deszczowiec i z węzełkiem umocowanym  paskiem do głowy skacze na nogi do wody. Mocno odpycha się nogami od betonu, o który głucho uderzają fale. Trzyma się oburącz liny łączącej barkę z nadbrzeżem.
Chce chwycić się zwisającego z barki obijaka i po nim wdrapać się na pokład, ale niemal w tym samym momencie barka przechyla się w  jego stronę, ciężki, namoknięty worek ze sznura wbija Maćka pod wodę. Wynurza się, obijak spada mu na lewe ramie. Ostry ból. Maciek przewraca się na plecy. Rozkołysana barka jest tuż.
--Bojana! Bojana!
Gwałtownie otwiera się drewniany luk pod budką sterowniczą. Migocze latarka elektryczna. Ktoś kładzie się na pokładzie i wpół wychylony nad wodą,  rzuca linę
--Jaki głupi – dziwi się szczerze Bojana. Trze plecy Maćka włochatym ręcznikiem.
--Ręka – syczy Maciek.
--Nic więcej nie da się zrobić. Bojana  podwiązuje mu rękę ręcznikiem, okrywa kocem i siada obok na koi
--Nie zwiążesz mnie? --uśmiecha się mdło Maciek
--Ciebie, po co?—mruczy miękkim, cichym głosem Bojana.. Delikatnym, spłoszonym ruchem dotyka jego piersi, tuli policzek do ręki
--Bałeś się o mnie, naprawdę?
--Bałem…
--Jesteś dziwny, taki miły…
Maciek przymyka piekące jeszcze od słonej wody oczy.
--Co ci? --niepokoi się Bojana. Maciek uśmiecha się, że nic, ale oczu nie chce otworzyć. Mówi:
--Dziwny morski grzybek. Zielony, po bokach, opasany białą obwódką kamienistego brzegu. To Silba…
--Tak – zgadza się Bojana i dodaje – ten grzybek dzwoni.
--Naprawdę?
Bojana nachyla się nad nim i stara się zaglądnąć mu w oczy. Maciek przyciąga ją  zdrowa ręką ku sobie. Nie broni się. Wpatruje się w niego olbrzymimi, czarnymi oczami, jej włosy spływają mu aż na twarz.
Wolno ustaje kołysanie barki.Za burtą coś chrobocze. Na pokładzie słychać mocne kroki. Przez otwierany luk do kabiny wdziera się świeże powietrze.
--Bojano, jesteś tam ? -- woła ktoś.
Na schodach ukazują się wysokie buty, zielona bluza a w końcu i opalona twarz mężczyzny, którą Maciek zapamiętał z balu. Spotykają się spojrzeniami.
--Płyniemy?—pyta mężczyzna.
--Sama płynę. Czego się na mnie tak gapisz?—burczy zaczepnie Bojana.
--A sieci?
--Weź barkę Błata i wyjmij sieci. Tak będzie najlepiej.
--A ryba?—mężczyzna jest wściekły.
--Weź cała rybę, Daborze.
Mięsiste, czerwone usta Dabora lekko drżą.  Ciśnie mu się jakieś straszne przekleństwo.  .
--Nic nie mów – twarz Bojany szarzeje.
--Przyjdź wieczorem na cypel -- zwężone oczy Dobora ciskają błyskawice.—Przyjdź, bo ci. …-- dyszy z wściekłości i robi krok w kierunku Maćka.
Bojana staje między nimi jak rozsierdzona kotka. Sięga po żelazny drążek.
--Zostaw go – syczy.—Jest ranny, ty tępy wałachu! Wracaj do żony, no już, Więcej cię nie chcę widzieć!
Dabor, ta bryla sprężystych mięśni, cofa się z głupkowatym uśmiechem.
--Dziwka –woła już z zewnątrz łodzi..— Kości ci pogruchoczę.
Twarz Bojany łagodnieje. Poprawia włosy, narzuca kurtkę ortalionową i jak kozica skacze na pokład.
--Ruszamy – woła. Barka lekko drży, skrzypi kółko luzujące cumę, kaszle motor i pachnie nafta. Opływają wyspę, stają w zatoce.
--Tam, za tymi drzewami jest ambulatorium –objaśnia Bojana.. Poczekam.
--Pęknięcie obojczyka. – wścieka się po powrocie Maciek.—To pech.
--Zostaniesz dłużej?— Bojana patrzy na niego z pod przymrużonych oczu
--Chciała byś?
--Może.
Ida brzegiem morza W piasku błyszczy duża, różowa muszla. Maciek podnosi ja - oglada pod słońce. W końcu po namyśle chowa za koszulę.
--Lubisz muszle? . – pyta Bojana 
--To dla córki
--Czy to informacja?- chmurzy się Bojana. Przecież nikt cię nie prosił.- Odwróć się, będę pływała
Na wodzie unosi się siatka jej czarnych włosów.
.—U was nie ma takiego pięknego morza. –woła Bojana.—Nie ma, nie ma, nie ma!—pokrzykuje. Energicznie wyrzuca ręce z wody i nieustępliwie zmierza  do wielkiej boji.
Znowu siedzą razem. Bojana na sposób wschodni, z podwiniętymi nogami.
--Dlaczego porywasz chłopców z wyspy?—żartuje Maciek.
Bojana kuli się jak smagnięta ostrym biczem. Jest szorstka, odpychająca.
--Bo chcę…
Oboje zesztywnieli, patrzą na siebie niemal wrogo.
--Coś taki naburmuszony? – Bojana trąca go łokciem
--Kończ szkołę i jedź na ląd – szepcze jej do ucha Maciek. Tu ze wszystkimi nie wygrasz.
--Chyba masz racje  --dziewczyna patrzy na niego poważnie. – czemu ja w każde twoje słowo wierzę?
--Kończ szkolę i jedź na ląd –powtarza Maciek.
--Przyczepił się –parska Bojana. – Bez ciebie tez tak bym zrobiła  Pocałuj  mnie zaraz.
Jej usta są wilgotne, cieple, ruchliwe.
--Dobrze juz, koniec— odpycha go lekko. Wstaje, obciąga spódnicę. I zrazu pomału, potem coraz szybciej biegnie kamienistą plażą ku domowi.
--Poczekaj! –wola zaskoczony Maciek. – Nie rób kawału. I, kiedy widzi, ze nie uda się mu jej zatrzymać, wola: -- Do jutra, Bojano!
                                                        *

Raniutko budzi Maćka stukanie do okna. Dziadek Kostia jest sztywny i uroczysty.
-- Całą noc płakała –mówi jakoś niechętnie, chrząka i patrzy na Maćka podejrzliwie.— Rano popłynęła na ląd, egzamin będzie zdawać. Coś ty jej takiego zrobił?
Maciek jak szalony biegnie w kierunku przystani i staje w pól drogi. Dziadek Kostia został daleko w tyle. Ciężko sapie.
. --Na wino nie przychodź. Żona mi uciekła na ląd, teraz wnuczka. Czy tam chleb dają darmo? -- zmęczone oczy starca patrzą na Maćka cierpliwie, natrętnie.— Milczysz.—sapie starzec i gniewnie potrząsa głową.
--Do widzenia  -- bąka Maciek.
–Poczekaj! –stary przytrzymuje go za ramie.. Wyciąga z kieszeni duża muszlę.-- Kazała ci to oddać.
Wieczorem Maciek odpływa z Silby. Na molo czeka sam. Statek wynurza się z mgły i w mgłę się zanurza. Maciek nadsłuchuje czy z wyspy nie doleci go znajome uderzenie dzwonu…


sobota, 17 grudnia 2016

Zrobiłem sobie taka wycieczkę w przeszłość. Długo się przymierzałem do tego. I pewno nic by z tego nie wyszło, gdyby nie moje kochanie, córeczka, Magdusia. To ona odnalazła, tylko sobie znanym sposobem, moje pierwsze opublikowane opowiadanie w Tygodniku Kulturalnym , mające w nagłówku informację „Debiut” Opublikował ją zaś nie byle kto, sam Marian Pilot, twórca pięknej i wzruszającej literatury, niedawny laureat nagrody Nike. Zrobiłem ten krok wstecz o lat pięćdziesiąt, aby jeszcze za życia, się przekonać, czy pisząc rzeczywiście pozostawiamy choćby mdły odcisk pamięci o sobie? I utwierdziłem się w przekonaniu, że pisać warto. I otrzymałem odpowiedz w pełni mnie satysfakcjonującą. Dziś publikuję pierwszą część opowiadania „Dzwon na Silbie” wydrukowanego z błędem w tytule, ponad pięćdziesiąt lat temu. A w nim klimat istniejącej w owych czasach Jugosławii, czasów zdobywanie wiedzy przez zapomnianą młodzież, zjawiskowej wędrówki po nieboskłonie pierwszego radzieckiego sputnika, mody na „non iron”, ortaliony i markę polskiego tranzystora „Minor”. No i było się młodym!

                                      Dzwon na Silbie.
   

Z zadumy wyrywa Maćka unoszący się nad sródpokładziem ptak  Tkwi w jednym punkcie, skrząc się, jak gwiazda. Coś dziwnego musi być w tym ptaku, bo inni podróżni podnoszą głowy, przysłaniają  dłońmi oczy.
Maciek jest o krok od rozwiązania zagadki, gdy z za zwoju lin na dziobie statku rozlega się niski , kobiecy śmiech. Sztucznego ptaka ze zwojem lin łączy ledwie widoczna , cieniutka  nylonowa nitka. Dziewczyna śmieje się z pysznej zabawy. Podróżni wymieniają uwagi i po chwili wszystko wraca do poprzedniego stanu. Maciek zakrywa głowę koszulą i i zapada w męcząca drzemkę.
Śródpokład jest niemal pusty. Ci,  co mieli wysiąść, wysiedli już na licznie rozsianych wzdłuż brzegów Jugosławii wyspach. Na dziobie statku jarzą się w mroku  dwa ogniki. Dziewczyna siedzi z podkurczonymi nogami na zwoju lin.. Obok rozłożył się na linach mężczyzna. Dziewczyna kiwa na Maćka ręką, potem daje znak , by nic nie mówił. Maciek siada obok, a dziewczyna podaje mu swój zapalony papieros. Podnosi ręce do  uszu i nadsłuchuję.
-- Słyszysz?
Maciek wytęża słuch . Nie dociera don nic, poza szumem fal.
-- Słyszysz?— powtarza dziewczyna niemal z zachwytem.
Gdzieś z niewidocznego punktu, jakby z głębi morza, dociera teraz do Maćka  dźwięk dzwonu. Jest krótki i jakby zduszony przez fale. Później, gdy dzwon milknie, gdy wszyscy troje zapalają papierosy, na horyzoncie ukazuje się kilka światełek.. Wyłania się ciemny zarys Silby.
Rankiem biegnie Maciek nad brzeg morza. Woda jest nieruchoma i szklista, jak tafla lodu. Siada na prowizorycznej trampolinie i patrzy na  rozwieszone pod nim meduzy i rozgwiazdy. Bzyka ukryty w gałęziach karłowatej sosny świerszcz, z głębi wyspy niesie się dychawiczny krzyk osła. Jest w tej monotonnej senności wyspy coś, czego Maciek nie rozumie i co go niepokoi i drażni.
Wolno pnie się na najwyższy punkt  kamiennego wybrzeża.. Trzeba nie lada cierpliwości , aby złapać tu na „Minorze”, którąś z polskich stacji. Wszystko zależy od kąta odbiornika, od sposobu trzymania w zębach prowizorycznej anteny, słowem od wielu rzeczy. Jest zapowiedź  pogody : pada. Maciek słyszy za plecami głębokie westchnienie.
Stary człowiek opiera się na sękatym kiju. W ręku trzyma kiść winogron. Wygląda uroczyście w czarnym, podniszczonym ubraniu. Maciek mówi --”zdrawo” i wypuszcza z ust antenę.
Staruszek siada na kamieniu ii kijem kreśli jakieś wzory  na ziemi.. Maciek szuka gorączkowo chorwackich słów.
--Masz jakąś pamiątkę z ojczyzny? – pyta po polsku stary.—Jestem Ruski z pod Lwowa. Wyciąga z kieszeni skórzany woreczek i skręca w gazecie bankrutkę. – Masz jakąś pamiątkę z ojczyzny? – powtarza.
Pamiątki żadnej Maciek nie ma...Staruszek podaje mu kiść winogron., podchodzi i wkłada do kieszeni spodni Maćka , chude zżółkłe ręce. Ogląda chusteczkę, portmonetkę, na dłoni błyszczy mu dziesięciogroszówka.. Mruczy. Jest bezceremonialny, uparty .Znowu grzebie w kieszeniach Macka. W końcu zawiedziony mówi:
--Przyjdź wieczorem. Pytaj o dziadka Kostię. Dam dobre wino Zbiera się i powoli wędruje  brzegiem morza.
Wieczorem Maciek stuka drewnianą kołatką do ukrytych w murze drzwi.. Ściany izby bielone bladoniebieskim wapnem obwieszone są jaskrawymi malowidłami, prymitywnymi ilustracjami  do jakichś serbskich bajek, w rogu srebrzy się ikona. Kilka malowanych skrzyń i niezaścielone  drewniane łoże, na którym siedzi staruszek. I nic więcej. Maciek pije „Prosek” i dzieli się kawałkami kiełbasy z leżącym u jego stóp czarnym psem. .Staruszek ma szkliste oczy. Gada, gada, gada. Nie przestaje nawet wtedy, gdy staje przed nim wysoka, smagła dziewczyna
--Pijus –mówi — Niech dziadek pośpi!
Stary spokojnie tuli głowę do poduszki i ciężko dyszy. Chwiejnie  Maciek dociera do drzwi, za którymi znikła  dziewczyna. Pies niespokojnie warczy i wyciąga z pod stołu kudłaty łeb.
Uchyla drzwi bez pukania. Dziewczyna grzebie w skrzyni, wyciąga jedną po drugiej kolorowe, mieniące się chusty.
--Znam cię – mówi Maciek – Wtedy na statku….
--Ja cię też znam –odpowiada nie odwracając głowy. – Poczekaj za drzwiami, pójdziesz gdzieś ze mną.
Uliczka, którą się zapuszczają ,jest ciemna, jak piwnica. Chwilami kręte, strome schody są dla Maćka wprost nie do przebycia
--Słuchaj, jak się ty nazywasz? – pyta Maciek.
--Bojana. A ty?
-- Maciek.
 —Śmiesznie, a nawet brzydko – śmieje się Bojana trzymając Maćka mocno pod rękę. Uważaj, bo  będziesz bez nóg! Jesteś stuknięty, co ci strzeliło do głowy, pić z dziadkiem?
Labirynt krętych uliczek. Potem szersza uliczka, po obu jej stronach niewielkie, białe , jak wszystko tu, domki, zalotnie przystrojone mnóstwem kwiatów, których płatki, coraz spadają na głowy przechodniów. Przed największym zabudowaniem gromada mężczyzn, dużo bosych dzieciaków. Gra muzyka.
Wchodzą w wąskie, mroczne korytarze, roztrącają tulące się pary. Ściany pokryte jaskrawymi, cienkimi tkaninami. W powietrzu unosi się zapach dymu i spoconych ciał. Część wiruje w tańcu, część obsiadła stoliki ustawione pod ścianami. Piją z małych filiżanek czarną, syropowata kawę, z wysokich kieliszków rakije. Maciek czuje na sobie spojrzenia nieufne, nieprzyjazne.
--Popatrz, jak na śniadaniu u księdza po pierwszej komunii. Brakuje jedynie wiewiórek, które nasz ksiądz trzymał w klatce – mówi Bojana.
Przy sąsiednim stoliku siedzą trzy sztywne pary. Kobiety pilnują mężów i ich czarnych garniturów. Mężczyźni zajęci są sobą. Kobiety kręcą się niespokojnie wypatrując, czy ktoś nie poprosi ich do tańca.
Śliczna jest ta Bojana – myśli Maciek...Jak wszystkie tutaj nosi duży dekolt i długą spódnice. Czarne błyszczące oczy wlepiła w dwu młodych ludzi. Siedzą w towarzystwie zrobionych na słomę wczasowiczek, rubasznie się śmieją, są denerwujący w tych swoich ciasnych koszulach „no iron”
--Uważasz, cały dzień jeździmy z tym ich zespołem – seplenił łysawy w perłowym krawacie.. Rękę trzymał na kolanach blondyny. Zerkał prowokująco w stronę Bojany.
--Pozwól, Milan, ja lepiej wyjaśnię — wtrąca drugi..-- Milan, z tą czarną , kolo szofera, a ja. z babą jak piec, robię co chcę na końcu  autobusu..
 --Do obiadu dziewczyny były ugotowane – ciągnie ten w perłowym krawacie.—Wieczorem miały występik, a potem  prościutko do Milana. Daliśmy im butelkę zlewek po ostatniej bibie i Milan bez wstępów : rozbierać się i myć. ”Myć się!” –wołały nasze artystki: „Myłyśmy się przed wyjazdem do Belgradu!”
--Myły się, uważasz, przed wyjazdem – kończy dusząc się ze śmiechu Milan.
Towarzystwo bawi się w najlepsze.
-- Świnie –Bojana dławi się ze wściekłości i chlusta pełnym kieliszkiem koniaku w łysego.
--Kurwa – syczy ten przez zęby.
--Czemuś nie dal mu w pysk? – pyta Bojana Maćka.
Maciek podnosi się od stołu. Bojana patrzy na jego szczupłą, niemal chłopięcą sylwetkę.
--Zostaw, szkoda zabawy.
--Chodź tańczyć Bojano – muskularny mężczyzna  ironicznie patrzy na Maćka.
A Maćkowi niczego nie żal. Pije sam, ale nie dokucza mu ta samotność nic a nic. Przez mgłę widzi ją, Bojanę, smukłą dziewczynę o brązowym, giętkim ciele. Ona uśmiecha się niedbale, wprawia w ruch na przemian to piersi, to biodra, jest jakby śpiąca czy może roztargniona.
Maciek przepija do młodego chłopaka. Ten mówi:
-- Guten Morgen.
Maćkowi kojarzy się to z pewnym okupacyjnym porankiem i zaprzecza energicznie głową.. Potem  długo, już w pijackim transie, opowiada o rudym piasku, z którego sterczały czyjeś ręce. Piją dużo rakiji.
--A z nią nie zaczynaj! – chłopak kiwa głową z dezaprobata. Wskazuje na Bojanę
--Dziw, że jej jeszcze nie utopili. Rozumiesz, porywa chłopców na morze…-- No a tam- gimnastyka – robi obrzydliwy gest...
Maciek nie stara się dociec sensu tych słów. Nauczył się nie wypytywać o szczegóły. Tak tu jest lepiej. Siedzi przy barku aż sala robi się pusta, a na dworze szarzeje. Wtedy brnie przez nieznajome uliczki dociera do nadbrzeża, Idzie do samego końca biegnącego w morze  falochronu. Z basenu rybackiego wypływa w morze ciągnąc za sobą sinawy dym spalin mała, rybacka barka. Niemal ociera się o falochron. Maciek widzi z góry stojąca za sterem Bojanę. Na dziobie, na zwoju lin spostrzega potężną sylwetkę nieznajomego z balu. Tamten podparł rękoma głowę i patrzy gdzieś daleko przed siebie. Motor nabiera obrotów i kuter wsiąka  we mgłę. Na wieży kościelnej bije dzwon. Tu na wyspie jego dźwięk jest przeciągły, wibrujący, czysty.
 Do pokoju wciska się fala rozgrzanego powietrza. Świerszcze tworzą potężną orkiestrę. Wyboistą uliczka przetacza się z łoskotem żelaznych kół wózek ciągniony przez kłapoucha. Maciek czuje nieznośny ból gilowy. Wrażenia nocy bledną dopiero przy goleniu. Zapach kremu i piekący ból po spirytusie wracają myśli skołatanej głowie. Maciek wychodzi z domu na przystań.
Stary rybak długo obraca w palcach zagranicznego papierosa.

--Co ty masz do tej dziewczyny? Popłynęła to i wróci. Ja jej złych wiatrów nie życzę. To sprawa bab.

środa, 5 października 2016

POGODA,ŻE STRACH WYJŚĆ NA DWÓR. WIĘĆ MOŻE W ZACISZU DOMOWYM PRZECZYTACIE NA ROZGRZEWKĘ. FRAGMENT "EROTYCZNEGO PAMIETNIKA MASAŻYSTY". OJ,MOŻE SIE PANU PREZESOWI TVP PODOBA, MOŻE NAWET DLA OSŁODY "wIADOMOŚCI", KAZE Z NIEGO ZROBIC SERIAL.

ż                        

 Opowieść pani Agaty druga.

W drzwiach saloniku stała pani Agata.
–Wyjeżdżam do córki, do Paryża, panie Adamie. Stąd wcześniejsza, niezapowiedziana wizyta.
Pospieszyłem naprzeciw. Jak zwykle podała mi z wdziękiem rękę. Siadła w fotelu. Nachyliłem się nad nią. Lekko gładziłem ramiona przez batystową bluzkę. Wspomniałem, że darzyliśmy się specjalnymi względami i przestrzegaliśmy określonego rytuału. Pani Agata wstała z fotela i położyła mi ręce na biodrach. Rozpiąłem guziczki i zdjąłem jej bluzkę, lekko uniosłem od dołu piersi i rozpiąłem z przodu stanik. Przytuliła policzek do moich dłoni i objęła mnie delikatnie za szyję. Razem ostrożnie zsunęliśmy spódnicę i koronkowe majteczki, obnażając krągłe, dziewczęco szczupłe biodra. Zrzuciła pantofle. Stała naga. Emanowała ciepłem. Otarła się o mnie.
–Tak właśnie zastał mnie mój trzeci mąż z pewnym młodym tenisistą. Byłam wtedy na wczasach i znajomy zawodnik wpadł do mnie po tym, jak przegrał mecz. Byłam świadkiem jego porażki. Ale bardziej niż zmienne losy gry, pochłonął mnie widok jego sprężystych ud i ramion. – Możesz się na mnie odegrać – zaproponowałam, chcąc go jakoś pocieszyć. – Od początku rozgrywek był nie tylko moim faworytem sportowym.
 Nie miał nic przeciw. Mąż trafił na tak zwany moment. Leżałam z rozwalonymi, od morza, do morza kolanami, a mój tenisista ładował mi silnie ścięte serwy. Nagle zamarł i zwiotczał, jakby zobaczył ducha.
 Wędrowałem znajomą, głęboką bruzdą kręgosłupa pani Agaty.
−Mój drogi mąż, wcale nie wpadł w tak zwane osłupienie – opowiadała. „Nie przeszkadzajcie sobie. Rżnij ją!” – powiedział z wrodzoną pobłażliwością– Lubiliśmy z mężem czasem wulgarne słowa. Bardzo nas podniecały.
–Nie wychodź. Sam mnie rżnij! Popełniłam, przyznaję, błąd – powiedziałam do męża lekko przestraszona. −To tylko taki niespodziewany katar. Kocham cię.
– A któż tu temu zaprzecza – odparł.– Zrobiłaś właściwy krok. I nawet mi się to bardzo podoba. Nie musisz jednak robić z randki tajemnicy.
Masowałem ramiona pani Agi. Palcami dotknąłem szyi i głowy u nasady włosów. Delikatnie drażnił mnie w nozdrza świeży zapach jej potu.
–Więc mnie pierdol powiedziałam do sportsmena.
–Czy ja państwu jednak nie zawadzam? – mój tenisista był zdumiony obrotem sprawy. Z niepokojem rozglądał się za zrzuconymi gdzieś spodniami. Podejrzewał jakiś podstęp.
–Dżentelmen nie pozostawia kobiety w pół drogi – powiedział mój mąż. – Moja żona jest piękna i lubi dorodnego kutasa. Myślę, że podjąłem właściwą decyzje, pozwalając panu przeżyć przygodę ze wspaniałą kobieta i tuszę, że się nie zawiodę.
–Pociągnęłam tenisistę za rękę. Zbaraniał.
Podłożyłem dłoń pod piersi pani Agaty. Drugą pod jej łono. Ustami przywarłem do pleców. Lizałem jej słoną skórę. Westchnęła..
–Tak dobrze, jest mi tylko z panem, Adamie. O pana jestem naprawdę zazdrosna – westchnęła.
Obróciłem ją piersiami ku sobie. Masowałem brzuch w kierunku oczka.
–Nie bez obaw wrócił ze mną na pościel – opowiadała pani Agata. Łokciem musnęła mi wielgachnego przez spodnie. –Nie spuszczał z oczu męża, gotów natychmiast uciekać. Był wielce spietrany i bał się kompromitacji.
Mąż usiadł w fotelu i zachęcił go ruchem dłoni.
–Obaj mamy świetny gust – powiedział. − Ona ma świetną dupencję, od której pan oszaleje.
−Żądza skręciła mi wnętrzności w rozkoszny węzeł. Sprowokowałam tenisistę natychmiastową gotowością. Lśniłam przepastną dziurką w gęstym sitowiu włosów. Wystawiłam mu ją pod nos.
–On był już pod wrażeniem słów męża. Może je zresztą zrozumiał zbyt dosłownie. Zlekceważył moje oczekujące uda. Chwycił mnie muskularnymi rękoma i przewrócił na brzuch. Ostrożnie, posiniaczysz mnie! – krzyknęłam. Naprawdę to było bolesne, ale nie tak bolesne, jak stało się to po chwili.
 –Podniósł mnie na kolana. Zaskoczył, wbijając boleśnie swoją rakietę, w paru krótkich odbiciach w pupę, bez najmniejszego znieczulenia. Wyłam, gdy mi ten mój węzeł żądzy tak gwałtownie rozplątał. Szamotał się ze mną z determinacją. Skończył. Wystrzelał się na moje plecy pachnącym białkiem.
–Dla niego gra się dopiero rozpoczynała. Był w świetnej kondycji. Mój mąż przestał mu nagle zawadzać. Pupa mnie wprost paliła. Trzymał rakietę w gotowości i właśnie mi ją tam znowu aplikował. Tym razem nie było to złe, czułam niewysłowioną rozkosz.
–Hola! Podziękujemy! – usłyszałem zachrypnięty głos męża. – Daj panu coś na pamiątkę po sobie. Może na przykład, któryś z kupionych przez ciebie krawatów. Nabrałem na ciebie Aguś ogromnej ochoty.
–O nie mój panie!– wrzasnęłam. Nie jestem maskotką dla twego kutasa. Teraz popatrz, jakżeś chciał!
Tenisista sponiewierał mnie potężnie. Siadając, długo go wspominałam, zwłaszcza, że i mąż nabrał szybko umiejętności nagłego zaskakiwania mnie w tym względzie.
Mnie też uwierały spodnie. Miałem zastraszający apetyt na panią Agę. Ach te słodkie, niezawodne damskie zawodniczki. Nie przynaglana, szukała mnie już gołym tyłeczkiem.
Tym razem jej Yoni nie doświadczyło zarówno czułego dotyku, jak i uczestnictwa w bachanaliach. Usiadłem na tyłeczku pani Agi, i nieustępliwie, jak wędkarz, zapuściłem wielgachnego równiutko miedzy dwa krągłe pośladeczki. Czułem całą gradację następujących po sobie wstrząsów, powodowanych bólem, rozkoszą i ekstazą.
 Długo jeszcze po tym, jak pani Aga krzykiem zdradziła uchodzący z niej żar, ja ten żar podsycałam.
Nie wróciłem od razu po pracy do domu. Tramwajem przewędrowałem na drugi koniec śródmieścia i odliczywszy przystanki, wysiadłem na właściwym, obok budki telefonicznej. Wykręciłem numer policji. Przekazałem anonimowo treść ostatniej znalezionej w szufladzie wiadomości: ” Migdały potrzebne w Morskim Oku we środę”. Podałem dwa nazwiska zauważonych klientek. Wyniosłem się z Sonią w kierunku nadjeżdżającego do przystanku tramwaju. Nie mogłem wiedzieć, że po chwili pod budkę telefoniczną podjechał samochód z inspektorem Koźlakiem.

FRAGMEN Z KSIĄZKI 'EROTYCZNY PAMIETNIK MASAŻYSTY" link na stronie , na okladce książki

środa, 3 lutego 2016

Do uslug Panie Prezesie! Zaniedbałem sie!

 Zaniedbałem się z pisaniem tego poradnika dla pana  Jacka Kurskiego. Poprawie się .Dzisiaj o sprawie pornografii. Za duzo tego w naszym zniewolonym przez gender kraju, w ogole. W telewizji tez. Przykładów można by mnożyć w nieskończoność..
Koło granicy z Litwą, gdzie często spędzam wakacje, najczęściej Internet nie ma zasięgu. Raz jest, za chwile nie ma. Nie na moje nerwy, zupełnie jak z braniem ryb. Któregoś dnia wybrałem się do Sejn i byłem świadkiem następującego wydarzenia.
–Ty złamusie! Ty rybi kutasie! – wołała puszysta w wieku balzakowskim przed kioskiem Ruchu po niedzielnej mszy. Była zagniewana na jakiegoś szczuplaka, który stojąc przed nią kupował i kontestował jakiegoś tygodniowego pornusa i w dodatku poprosił o paczkę prezerwatyw.
–Człowiek leży i czeka – zareagował niezbyt wymyślnym dowcipem zaatakowany mężczyzna drążąc wzrokiem mocno prowokujący dekolt rozsierdzonej obrończyni moralności i podtykając jej pod nos paczuszkę z asortymentem gumowym.
–Ty, ty, pedofilu – wystękała wściekła kobieta.
–Jeśli już, szanowna pani, to nekrofilu. Dzieckiem pani nie jest – odciął się zalotnie szczuplak.
Doszłoby zapewne do rękoczynu, gdyby nie fakt, że u nas nie jest najlepiej ze znajomością Słownika Wyrazów Obcych Władysława Kopalińskiego i kobieta, prawdziwa chrześcijanka, przyjęła wyznanie szczuplaka za gest pojednania.
Epizod z przed kiosku, którego byłem świadkiem, można by uznać za reakcje na rzadki tego lata upalny dzień, gdyby nie fakt, że znajoma kioskarka powiedziała mi:– Zamknę chyba tę budę. Co dzień mam awanturę, że trzymam pornografię. Żeby mi, kto w końcu wytłumaczył czym jest ta pornografia. Czy jak on leży na niej to jest okey, a jak ona siedzi na nim, to już pornografia? – spytała mnie zdesperowana.
Sięgnąłem do Wikipedii. ” Pornografia (gr. πορνογραφια – pismo lub rysunek o nierządnicy) to przedstawienie ludzkich zachowań seksualnych i nagości w sposób rozpustny lub perwersyjny, którego celem jest wywołanie u odbiorcy pobudzenia seksualnego, ale odmiennego od erotyki” czytamy.
Dla równowagi sięgnąłem do nowego Słownika Wyrazów Obcych Andrzeja Markowskiego. Przeczytałem: „Erotyzm’ zmysłowość, atmosfera podniecenia, pobudzenie seksualne’” Więc niby jednak czym to się różni?
Jak widać definicja pornografii, niczego nie wyjaśnia, jest jakby świadomie implicytna, po cichu foruje obsceniczne marsze równości, strofuje protagonistów „czystości obyczajów”. W definicji dopatruję się  szerzenia teorii gender, co najwyzszy czas zlikwidowac. Ale po to, aby ją wyeliminować, potrzebna jest urzędowa i kościelna cenzura. Haslo,że wystarczy tego nie oglądać, nie czytać, nie sluchać jest w Polsce  nieziszczalnym  marzeniem. Szatan potrafi nawet duchownych wodzić na pokuszenie.. Wbrew pozorom trudniej rozwiązać syndrom „ mydła i powidła”, czyli, gdy na półkach i w telewizji zabraknie tego towaru, to czym go zastąpić, żeby ci kioskarze, wydawnictwa, proramy telewizjne, miały z czego i kogo zyć.Jak tam jednak nie mam takich obaw. Dajmy na to życiorysy świętych i papieży bez tabu. Przecież to świetne, budujące horrory. Konstytucja takich inicjatyw nie zabrania.
Dla Tych moich czytelników, którzy lepiej niż ja zgłębili różnice między pornografią a erotyzmem, dla rozwiania wszelkich wątpliwość do czego może prowadzić wybujaly erotyzm, i po to, by raz na zawsze z nim zerwać, słowem „na pohybel erotyzmowi!” na swoim blogu, „Skryba Blog  Opowiadania” , serwuję fragment książki „ Erotyczny Pamiętnik Masażysty”/Jakiś fragment już był/.




Opowieść pani Agaty pierwsza.

Znakiem rozpoznawczym pani Agaty był zapach pieska. Miał ich dwa: Mugiego i Brugię, oba yorki. Zostawiała je za sutym napiwkiem pod opieką portiera. Pani Agata miała pod pięćdziesiątkę, zgrabną figurę, zadbane ciało, niewielkie piersi. Korzystała z bardzo wysokiej, z któregoś tam filaru, emerytury. Miała starszego od siebie, wyrozumiałego męża. Upatrzyła sobie mnie na powiernika swoich najskrytszych minionych i tych oczekiwanych przeżyć. Otaczała mnie czymś w rodzaju ulotnego nadzoru. Od niej uczyłem się ogłady, z czego zdawała sobie sprawę i choć nie okazując tego, przykładała ze swej strony dużo dyskretnych starań. Z pewną, rażąca dosadnością starzejącej się babki, relacjonowała mi intymne przeżycia nie tylko z małżeńskiego łoża. Myślę, że kryła się za tymi opowieściami potrzeba szczególnego rodzaju psychicznej podniety, czegoś takiego, co niektórym mężczyznom każe się nagle obnażać w parku na oczach bezbronnej kobiety. Płaciła za dwa kolejne seanse masażowe. Pierwszy przebiegał pod znakiem przyjacielskich zwierzeń. Drugi, toczył się ze zmiennym szczęściem, w zależności, jakie wrażenie zrobiła na mnie część pierwsza.
Do rytuału należało, że pomagałem się jej rozebrać. Twierdziła, że we Francji rozbieranie kobiety jest elementarną powinnością masażysty erotycznego. Negliżowanie – jej zdaniem – przesądza o rozbudzeniu wyobraźni.
–Skrawek materiału na kobiecie jest niezastąpionym afrodyzjakiem. Negliżowanie jest psychiczną forma oddawania się – wywodziła swoje twierdzenie, gdy jej rozpinałem staniczek od przodu i zsuwałem delikatnie spódniczkę, a później koronkowe, już wilgotne w kroczu majteczki. Ułożyła się na brzuchu.
–Czy wie pan panie Adamie – mówiliśmy sobie na pan – że nigdy tak na prawdę nie zna się drugiego człowieka. Nawet własnego męża. Powiedziałabym, szczególnie własnego męża.
Uciskałem mocno jej pośladki i biodra. Lubiła bym zaczynał od zadawania lekkiego bólu.
–Innego człowieka tak. Ale męża? – odparłem zdawkowo.
Wędrowałem palcami wzdłuż bruzdy kręgosłupa, bardzo głębokiej u pani Agaty. Równie, a być może i głębszy wąwóz, biegł jej kroczem. Jego pokonanie przez męską miernotę, w normalnej pozycji, wymagało od niej niewiarygodnie szerokiego rozwarcia ud. Wielgachny do tak uciążliwej gimnastyki jej nie zmuszałem. Robiła to czasem z własnej woli, gnana potrzebą przeżyć ekstremalnych. Jak zwykle, będąc zadowolona, syczała. Odezwała się dopiero przy masażu obojczyków.
–Każde małżeństwo przeżywa swój kryzys. U mnie też się coś właśnie zaczęło. Ja trzeciego z kolei małżeństwa postanowiłam bronić. Dostał mi się prawdziwy mężczyzna. Naiwny, jak młodziak i ogier. Gadałyśmy, jak to kobiety, między sobą. Ten mógł raz, ten dwa, a mój i trzy razy potrafił. To się liczy.
„I gdzie tu logika?– przeleciało mi przez myśl. Trzy razy zamężna i nowy kryzys? A te „odświeżania” u mnie? Nie nadążam za takim sposobem myślenia. Ale w końcu nie za to mi płacą”
Ugniatałem całe płaty mięśni, stawały się przekrwione i gorące. Pani Agata przechylała się na bok. Nawet dotyk piersi z boku kwitowała niezmiennie syczeniem. Kiedyś, twierdziła, bezbronną czyniło ją dotknięcie piersi.
–Wtedy każdy mógł robić ze mną, co chciał. Wołałam jedynie, nie zrób mi dziecka!
Naciskałem nogę na całej długości nasadą obu dłoni. Zbliżyłem się do erotogennej u niej, wewnętrznej strony kolana. Pod ręką czułem kaszkę manną.
–Gdy raz i drugi mój mąż zbył mnie w łóżku jakąś dziecinną wymówka, powiedziałam sobie, że zmogła go monotonia. Stawał się modny sex dwóch małżeńskich par. Miałam przyjaciółkę z podobnymi problemami. Dogadałam się z Aliną.
Opowiadanie zapowiadało się interesująco.
Położyłem dłonie na jej pośladki. Głęboko ugniatałem, biorąc ciało raz w jedna, raz w druga dłoń. Chwycone między palec a kciuk, przy każdym ruchu wysuwało się łagodnie z ucisku. Lekko wypinała pośladki pozwalając koneserowi skryć między nimi całą dłoń i podniecać się tą anomalią fizyczną
Włożyłem dłoń w tę głęboką kieszeń, a ona mi ją ścisnęła.
–Kolacja, alkohol – opowiadała pani Agata.– Zagramy w rozbieranego – zaproponowałam. Trochę mi do głowy już poszło.
Panowie spojrzeli po sobie, a my z Aliną wymieniłyśmy uśmiechy
–Gramy? – spytał Sławek, mąż Aliny.
–Dobra – zgodził się mój mąż.
–Rozbieranego dokumentnie – zastrzegła Ala.
Siedliśmy na dywanie i za ruletkę posłużyła wypita butelka.
Padło na mego męża. Poszukał wzrokiem mego przyzwolenia. Zdjął nonszalancko marynarkę. Padło na Alę. Zdjęła natychmiast bluzkę. Sławek zdjął spodnie i siedział w marynarce. Niektórym z nas, zauważyłam, się spieszyło. Padło na mnie. Zdjęłam bluzkę. Nie założyłam stanika specjalnie, miałam je gołe. Sławkowi zapalił się w oczach bursztynowy blask. Będę miała branie pomyślałam.
Masowałem plecy i ramiona pani Agaty. By zakończyć tę sekwencje połączyłem ruchy dotyczące każdej części ciała z osobna, w jedną całość.
–Butelka się kręciła i zwalniała od konwenansów. Olbrzymie piersi Ali bez reszty pochłonęły uwagę mego męża. Poruszała ramionami, więc kołysały się jak dzwony nawołujące do pożaru. Mnie nie podniecił nagi tors Sławka, lekko jeszcze obwisły, spory, krótki, lecz gruby atrybut jego męskości zrobił wrażenie. U szczytu sinawy, aparat mego męża sterczał, jak hetmańska buława. Do serca zakradła się mi zawieść. Należało coś robić dalej. Nadać, tak dobrze rozpoczętej zabawie, jakiś sens. Na coś się zdecydować.
Nagie, zamieniłyśmy się partnerami przy stole. Dla kurażu wypiliśmy po głębszym. Czułam gorącą rękę Sławka na moim udzie. Zmierzał palcami tam i spotkał się z moimi już wilgotnymi palcami. Mój mąż atakował Alę górą. Nie bawił się w ckliwe podchody. Macał ją, jak pastuch krowę Uderzał maczugą w jej pępek.
–Jakie masz duże brodawy – zassał niekształtną, czekoladkę, jak śliską ostrygę.
–Sutki – nie wiedzieć, czemu poprawiła go i zaśmiewała się sztucznie Ala.
Mój drogi mąż był denerwująco czynny. Wzburzył mnie. Chciałam całą zabawę obrócić w żart. Palce Sławka dotarły już tam i w biodrach zapłonęły mi ognie.
–Nie daj się prosić – powiedziałam do męża całkiem niespodziewanie dla samej siebie.
Ala, jakby tego oczekiwała. Wtuliła głowę mego męża w swoje wielgachne piersi.
Rozwarłam uda, dając pole popisu myszkującym palcom Sławka. Sięgnęłam do jego kolan. Męskość wciąż tkwiła w smutnym pół zwisie. Przeleciał mnie dreszcz niepewności. Czy byłam dla niego mało pociągająca?
–Tymczasem mój mąż. Właśnie. Mój mąż. Poczynał sobie wodzowsko. Uzewnętrznił przyrodzony sobie temperamentem i urok. Kiedyś sprawił, że mu się na „dzień dobry” oddałam na schodach domu przyjaciółki.
–Mój mąż uniósł Alę i usadził na stole wśród niedopitych kieliszków. Wziął do ręki jeden z ich i oblał zawartością jej piersi i brzuch. Zlizywał ze skóry językiem krople alkoholu i ssał narychtowane już sutki. Schylił głowę i językiem sięgał pępka. Ala zwierała i rozwierała uda, ukazując bez zahamowań nabrzmiewające błonki śluzowe. Dręczyciel, omijał smakowity befsztyk. Nosem i ustami bawił się jej jasno blond mokrymi, kosmyczkami włosów, opadających z łona, jak zaplecione warkoczyki.
–Znałam te fortele. Wiedziałam, że napina w niej wszystko. Chlaśnie językiem w struny, aż jęknie, jak potępiona. Sama tego chciałaś idiotko – strofowałam się.
Podczas jej opowiadania, utrwaliło się we mnie przeświadczenie, że orgietka ma kolor miodu.
–Sławek śledził tym swoim bursztynowym wzrokiem rozpalającą się u tych dwojga żądzę. Gmerał we mnie, jakby się wybierał, gdzieś na samo dno. Odwróciłam jego głowę od Ali i przyciągnęłam ją do swoich kolan. Wtedy też posadził mnie na stole i od razu wsadził mi w krocze gorący język. Straciłam z oczu Alę. Siedziałyśmy tyłem do siebie.
–Oj tak, tak właśnie! – słyszałam jej okrzyki. Mój mąż, stary łobuz, jak to wiedziałam, uderzył w napięte struny. Repertuar nie nowy, ale w wydaniu jego bezczelnego języka, kuriozalny. Po takiej grze miewałam dwa orgazmy: w trakcie i na wspomnienie. Teraz też doświadczyłam wilgotnienia.
–Czy ci już dogodziłem? – przypisywał sobie cudzą zasługę Sławek
–Aha! Zmieńmy miejsce. Chcę widzieć, jak robi to Ali. A ona niech zobaczy, co ty potrafisz.
Ta opowieść nie pozostałą we mnie bez echa. /Pani Agaty, którą właśnie masowałem-przypomnienie moje/
–Twoja łódź podniosła żagle – pani Agata z wdziękiem pogładziła wypchany materiał mojej nogawki. Darzyliśmy się z nią szczególnymi względami. Zabiegałem o jej wyrafinowane karesy.
Miałem ją teraz twarzą ku sobie. Nie tknąłem piersi. Robiłem to dopiero na prośbę, lub niemą sugestię. Dotknięta, drżała, i miała pierwszą zaspokojoną chcicę. Coś, jak u młodych nadpobudliwych chłopców tryskających nasieniem już na sam widok, czy zapach tego, co i owszem.
Głaskałem kark przesuwając palce między włosami. Musnąłem opuszkami palców uszy, dotknąłem nozdrzy i warg. Napięcie rosło.
–Sławek ustawił naprzeciw siebie dwa fotele.– Mąż i Ala byli tak sobą zajęci, że do zmiany scenerii musieliśmy ich nakłaniać. Tkwił w niej bezwstydnie. Zdawała się nie dostrzegać, czego od niej chcemy.
–Aga chce was widzieć – wrzasnął Sławek do swojej palowanej żony. Ja też.
–Oparłam się łokciami o fotel i wypięłam tyłeczek do Sławka. Wygięłam się w krzyżu tak, by od razu dostrzegł smugę tnącą czarną gęstwinę. – To mu postawi na sztorc kosę – pomyślałam. – Klęczącą łatwiej mnie sięgnie.
Schylił się i wyręczał się językiem. Mój drogi mąż rozkosznie piłował. Widziałam dokładnie, jak wsuwał w futerał swój fioletowy organ. Stykał się z nią bezwłosym łonem i uderzał, jakby stemplował kopertę. Znowu wyciągał na światło dzienne i znowu stemplował.
Wypukłe oczy Ali, wychodziły z orbit. Piersi, jak dwa pluszowe misie, zwieszały się przez poręcz fotela. Sutki pozostawiały wilgotny ślad na skórzanej tapicerce. Stemplowana jęczała, jak na torturach inkwizycji. Moim wnętrzem szarpnął dreszcz niezaspokojenia.
Skończyłem masaż przedniej strony nóg i stóp i dotknąłem pachwiny pani Agi.. Wyprężyła się. Pocałowałem piersi. Zrobiła mostek.
–Niezastąpiony. Wspaniale – powiedziała zdyszana. Zajmę się tobą.
Miękkim ruchem uwolniła wielgachnego od uciskającego go materiału. Leżałem na stole masażowym w jej władzy. Moje ręce teraz tylko leciutko tu i ówdzie, jak w niewinnych zalotach nastolatków, penetrowały zakamarki jej ciała. Dotykałem wierzchem dłoni skóry na brzuchu, z dłoni robiłem miseczki na piersi, palec „przypadkowo” zagłębiałem na krótko w górnej części futrzanego suwaczka. To również należało do naszego z panią Agą rytuału postępowania..
–Sławkiem widok żony wstrząsnął – opowiadała masując mi pępek. Drżała mu szczęka.
–Pierdol mnie w dupę! Pierdol! – bluzgała, jak dziwka Ala.
–Męskość Sławka nareszcie drgnęła. Usiłował mi ją wsunąć w szyjkę – pani Aga rozchyliła mi pośladki.
–Złamał mu się w połowie i wypadł. Mój mąż zaczął nową jazdę. Tym razem trzymał Alinę w pół, na stojąco. Ala przyciągnęła jego biodra mocno do siebie. Spletli się w jedno drgające pożądaniem ciało. Oparł ją o ścianę i ostro na nią napierał, palował. Krew mnie nagła zalała. Dygotali, jak koniec uwolnionej z nacisku deski.
Miotała się i strąciła ze ściany kinkiet. Nic jej jednak nie powstrzymywało. Chciałam krzyknąć: „ona cię wchłonie głupku w swój tłusty brzuch!” Rwał się do tego.
Pani Agata przeniosła ręce na moje podbrzusze rozpoczynając etap ostrych karesów. Bawiła się. Ciepłymi palcami goniła uciekające kulki.
–Król – uczyniła dygresję, gładząc soczystego grzyba rozpierającego się między jej udami. – Kto z nas ma więcej podniet? Kobieta mając go w sobie? Czy mężczyzna sięgając w nieznane?
–Mężczyzna, bo sięga w głąb i jeździ na cyckach. Zabrzmiało to topornie. Wciąż jeszcze w moich ustach zbyt wiele określeń brzmiało topornie. Jednak nie dla wszystkich
–Ślicznie. Cycki. Nawet mnie, kobietę, podniecają u innych kobiet.
–Jednak sięganie w głąb – próbowałem języka cywilizowanego. Uznałem, że czas by mój palec powędrował w nią głębiej.
–Czasem myślę, że wam nie chodzi o stosunek, lecz o wnętrze – zareagowała przyzwalającym głosem. – Grzebanie się. Atawizm? Męża na przykład roznamiętnia miesiączka.
–Nie mam o tym pojęcia.
–Ja natomiast ginę czując lub widząc wytrysk – dodała pani Aga. Byłabym najszczęśliwsza, gdybym go mogła jednocześnie czuć w sobie i widzieć.
–Teraz panie zadowolą własnych mężów, rzuciłam zwodniczą propozycję – ciągnęła swoją przerwana opowieść o seksie par. – Ala nie chciała o tym słyszeć. Ona jak dzikie zwierze szczytowała dwukrotnie. Ja, jak uboga sierotka Marysia, doświadczyłam czegoś mizernego, tylko dzięki własnej inicjatywie. To była czarna niesprawiedliwość.
–Jest mój przez całą dzisiejszą noc! – wrzasnęła Ala. – Taka była umowa – wydała nasz kobiecy sekret. 
Panowie niczego nie mieli za złe. Zrobiło mi się żal Sławka. Ala nie wyjawiła mi tej jego przypadłości. Nie byłam pewna, czy gdybym wiedziała, zgodziłaby się na cała noc.
–Idziemy do łóżka – powiedziałam z nadzieją, że coś się odmieni.
–Łóżko mieli szerokie i pewno się w nim rzadko odnajdowali, pomyślałam z satysfakcją. Położyłam obu panów obok. „Przypadkiem” musnęłam kotką usta męża.
–My miałyśmy panów dosiąść. Zamierzałam dać mężowi mała nauczkę. Siedziałyśmy z Alą ramię w ramię, twarzą w twarz z partnerami. Mogli nas obserwować osobno lub razem, podniecać się grymasem twarzy, ciałami. Moimi podrygującymi, a Aliny, dyndającymi się piersiami.
–Wzięłam w usta miękkawy mechanizm Sławka, wskrzesiłam go. Nasadziłam się i wchłonęłam w siebie. Ścisnęłam u nasady kroczem. Spęczniał i rozrósł się. Ręce założyłam na kark, wstawiając mu w całej krasie cycuszki przed oczy. Sławek poczerwieniał na nagiej piersi. Dotknął sutek i ścisnął mi bufory. Jego żyła wyczuwalnie rozparła mi krocze.
–Wyrzuciłam ramiona do góry i galopowałam ze zduszonym okrzykiem wysoko unosząc się w siodle. Wystawiłam na widok sterczącą męskość Sławka, precyzyjnie wpadającą w mój mały przesmyk. Zaczął krzyczeć. Szarpał się, jakbym chciała mu urywać. Gryzł sobie ręce, i w ogóle wyczyniał. Spod przymrużonych rzęs spoglądałam na dwojącą mi się w oczach, zdumioną i jakby upokorzoną twarz mego męża i półotwarte usta Ali.
Pani Agata położyła mi jedną rękę na szyi drugą na gardle. Jej opowieść rozpaliła moją wyobraźnię. Uznaliśmy, że wytworzył się między nami krąg dawania i otrzymywania, że dojrzeliśmy do chwili, w której uprawianie miłości wyzwoli w nas nadludzką rozkosz. Pozwoliła mi wejść do świątyni pożądania. Przywarła. Bezlitośnie z jej pomocą uciskałem głęboko skryte, mięsiste wypiętrzenie. Adorowałem je uderzeniami fioletowego łebka. Potarła się prosząc o rozstrzygający ruch. Odpadła, jak odrąbana od pnia gałązka.
–Ala też się rzuciła do galopu, ale zabrakło ułańskiej fantazji – kończyła znużonym głosem opowieść. – Nie przeskoczyła po raz trzeci poprzeczki. Od tamtej pory nie widziałam ani Ali, ani Sławka. Nie wyszło to wszystko naszej przyjaźni na dobre, a tak się dobrze zapowiadało.

Pani Agata uklękła naprzeciw mnie i powiedziała:” nameste”, co znaczy, „kłaniam się tobie”.